czu i przyciskając się do siebie, jak stadko przerażonego ptactwa.
W tej samej chwili nadbiegł Jurek Gruszczyński z kolegami i siostrą.
Poleszucy byli tak zgnębieni i zrozpaczeni, iż, zdawało się, nie spostrzegli nawet przybycia obcych ludzi. Oprzytomnieli dopiero, gdy Stach podbiegł do chłopa i wstrząsnął go za ramię.
Ten spojrzał na niego mętnym wzrokiem i wydał nagle rozpaczliwy krzyk:
— Gore!... Gore!
Odpowiedziały mu głośniejsze zawodzenia kobiety.
Stach wraz z Olkiem odprowadzili Poleszuka na stronę i krzyknęli mu do ucha:
— Dawajcie wiadra, drabinę i każcie żonie, dzieciom i tej staruszce, aby nosiły wodę, a prędzej, prędzej!
Chłop oprzytomniał wreszcie i biegł do chaty, wołając na żonę i dzieci.
Wkrótce całą gromadką pędzili już do rowu po wodę. Tylko starucha nie ruszyła się z miejsca. Wymachując rękami i potrząsając siwemi kudłami, wydawała dziwne okrzyki i dalej rozsiewała zioła.
Jurek obiegł dokoła całą zagrodę i przekonał się, że stodoły uratować nie udałoby się nawet straży ogniowej i że słomiana obórka musi zapalić się lada chwila.
Kazał więc polewać dymiącą się ścianę, a sam z Olkiem hakami bosaków zdzierał z niej pęki trzcin i słomy.
— Maryniu, kieruj noszeniem wody, żeby nie było żadnej przerwy! — krzyknął Jurek do siostry — a ty, Stachu, pomagaj nosić wiadra i popędzaj!...
Na strzechę obory spadł nagle duży, palący się snop trzciny. Cały budynek odrazu stanął w ogniu.
— Krowa moja, krowa! — zawyła Poleszuczka. — Cielić się miała, w obórce leży...
Olek spojrzał na ogarnięty płomieniem budyneczek
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.