Widząc, że Poleszuk przystępuje do odbudowy spalonej stodoły, dopomogli mu posprzątać zgliszcza, przygotować deski i wkopać stojaki. Potem wraz z gospodynią pracowali na mokrych łąkach, gromadząc trzciny na strzechę, rozkładali je na suchej grzędzie piaszczystej, aby wyschły dobrze i zbielały.
Budowa posuwała się szybko i nowa stodoła stanęła niebawem. Dzieciaki przepadały za młodymi gośćmi i na krok nie odstępowały od nich, chciwemi oczkami śledząc, czy nie sięga któryś z nich do kieszeni po karmelek lub kawałek czekolady.
Ostatni wieczór przed odjazdem, kajakowcy spędzili z gospodarzami.
Poleszuczka co chwila pociągała nosem i ocierała łzy. Iwan milczał uporczywie, nawet dzieciaki siedziały cicho, wpatrując się w oczy nowych przyjaciół.
Poleszuk mruknął wreszcie:
— Łamię sobie głowę i nic wymyślić nie mogę!... Powiedzcie mi, panicze, jak to się stało, że przybiegliście nam z pomocą? Mówiliśmy już z żoną, że, gdyby nie wy, spaliłby się cały nasz chutor, z dymem poszedł... A potem leczyliście Michałka...
Posłyszawszy to pytanie, Olek zarumienił się i spuścił oczy.
Gruszczyński spostrzegł to, lecz udał, że nic nie widzi, i spokojnym głosem odpowiedział:
— Powiedzcie mi, gospodarzu, czy nie chcielibyście ratować nas, gdybyśmy tonęli na Szczarze?
Chłop wzruszył ramionami i odparł natychmiast:
— Ratowałbym, gdybym widział...
— Więc i my zrobiliśmy to samo — uśmiechnęła się Marynia. — Każdy człowiek powinien pomagać innemu...
Nazajutrz kajakowcy odpłynęli.
Rodzina Poleszuków długo stała na brzegu i smutnym wzrokiem odprowadzała przyjaciół, znikających już za załomem brzegu.
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.