Krajnowicze tymczasem dochodzili już do końca łąki, gdzie wśród sitowia kryło się maleńkie jeziorko, całe zarośnięte blademi listkami rzęsy i liljami wodnemi. Pod kosami Poleszuków pokotem kładły się trzciny. Gdy skończyli pracę, zaprosili młodych przyjaciół na skromny posiłek wieczorny i wyprowadzili ich przez bagno na drogę.
— Musimy się z wami pożegnać — oznajmiła Marynia. — Jutro opuścimy waszą wioskę...
— Znów popłyniecie kanałem? — spytali.
— Nie! — odpowiedział Jurek. Kajaki wyślemy do Pińska wąskotorówką, sami zaś odbędziemy pieszą wycieczkę przez waszą puszczę i lasy pińskie do jeziora Pohost, a stamtąd — do kolei i pociągiem — do Pińska.
— Długo tam zabawicie?
— Jeden tylko dzień, poczem popłyniemy kanałem Królewskim. Bądźcie zdrowi! Życzymy wam powodzenia!
Uścisnęli dłonie Poleszuków i szybkim krokiem powrócili do wsi, gdzie czekał już na nich sołtys.
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.