grubym „usmołem“. Nawet najstarszy i najzuchwalszy „łupara“[1] zejdzie mu z oczu i sczeźnie.
Leśniczy wypuścił strugę dymu i popatrzył na niebo.
— W takie noce na wiosnę i w jesieni gwarno tam w wyżynie — ciągnął w jakiemś rozmarzeniu. — Gęgają klucze gęsi przelotnych, klangorzą łabędzie, kierają żórawie, kwakają i gwiżdżą stada kaczek... a z ziemi odpowiada im złe huczenie puhacza...
Garzycki umilkł i głowę opuścił na oparte na kolanach ręce.
— Jak pan pięknie umie opowiadać! — szepnęła Marynia. — Żeby to robiło takie wrażenie, trzeba rozumieć i kochać las, zwierzęta, ptaki i wszystko, co żyje na ziemi...
— Antoś kocha to wszystko! — odpowiedziała pani Wanda.
Leśniczy nie odzywał się wcale. Siedział z opuszczoną głową i, zdawało się, nie słyszał, co mówią o nim. Wreszcie wstał, rzucił papieros na wilgotny piasek i przydeptał starannie.
— Jutro muszę obejrzeć, jak gajowi wykopali ugaj[2] i wyrąbali śniegołomy i posusz — powiedział w zamyśleniu.
— Pójdę z panem leśniczym, jeżeli nie będę zawadzał — powiedział Jurek, ale i wszyscy chłopcy jęli prosić o to Garzyckiego.
— Ogromnie się cieszę! — zawołał pan Antoni. — Pójdziemy całą kupą. Może ujrzymy co ciekawego w lesie... Pan Jerzy w każdym razie „chwyci“ co na wstęgę...
Wkrótce całe towarzystwo siedziało już przy stole. Natychmiast potoczyła się wesoła rozmowa, przerywana wybuchami śmiechu i żartami.
Koło godziny dziesiątej, gdy goście, udając się na