— Znikają barcie coraz więcej i tylko patrzeć — nie będzie już ich w lasach. Tymczasem dziadowie i pradziadowie nasi dziali[1] je bez liku i dobrze, dostatnio żyli. Na barciach „klejny“ — znaki swoje „kłodzili“, chwytali iski[2] pszczele, a gdy rój stawał w barci — miód podbierali i wosk „topili“. Na łodziach i tratwach towar ten szedł potem w świat szeroki.
Stary długo jeszcze rozwodził się nad budową barci, czyli „dzianiem“ jej, sypał jak z rękawa takiemi nazwami, jak głowa, nogi, plecy, dłużnia i ocznik, które odpowiadały różnym częściom barci, rozwodził się nad „pszczoło-łupcami“, czyli złodziejami, wykradającymi miód, i wspomniał wreszcie, że w dawno minionej przeszłości bartnicy tworzyli osobną rzeczpospolitą i mieli własne „prawo bartne“, które surowo karało kradzież miodu.
Pan Garzycki znalazł swoich gości, zajętych rozmową z starym Poleszukiem.
Chłopcy rozstali się z bartnikiem i wraz z leśniczym zwiedzili majdan smolarzy, którzy pędzili smołę z pniaków, inni zaś — dziegieć z brzosty, którą zdzierano z brzóz, rosnących na bagnach. Oglądali też nieduży rewir, gdzie Poleszucy „spałowali“ świerki, nacinając je dla wyciekania żywicy. Fabryki chemiczne i zwyczajne terpentyniarnie, rozrzucone po lasach, potrzebują tego materjału dla różnych przetworów.
Jurek zrobił kilka zdjęć pracujących w lesie ludzi, a nie zapomniał nawet o pędraku. Dostarczył mu tę białą, grubą larwę gajowy i śmiał się, widząc, że młody fotograf zamierza sportretować szkodnika.
Pan Garzycki zarządził śniadanie w lesie, na terenie robót. Chłopcy posilili się doskonale pieczonemi w popiele ziemniakami i chlebem żytnim z plastrem słoniny, popijając gorącą herbatą.