Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

to zaledwie kilka minut, gdyż trafiono wkrótce na piaszczystą grzędę, biegnącą aż do brzegu.
Stanęli niebawem nad rzeką.
Leśniczy szepnął do chłopców:
— Musimy przejść wbród Hniłuchę... Niegłęboko tu — po kolana zaledwie...
To mówiąc, wszedł do wody.
Jurek i Stach poszli natychmiast za jego przykładem.
Dno było twarde i piaszczyste. Grzybienie i tataraki siecią śliskich pędów przegradzały wąskie, prawie pozbawione prądu koryto rzeki.
Stojąc już na przeciwległym brzegu, chłopcy słuchali rad leśniczego.
— Bądźcie ostrożni, drodzy moi! — mówił pan Antoni. — Jeżeli zgaduję, z kim będziemy mieli dziś do czynienia, to muszę was uprzedzić, że jest to człowiek zuchwały i niebezpieczny... Z jego to ręki zginęło już dwu gajowych i posterunkowy policji... Nikomu nie udało się dotychczas schwytać go, bo tropiony umyka za kordon...
Leśniczy urwał i po chwili dodał wahającym się, niespokojnym głosem:
— Mam pewne wyrzuty sumienia, że zgodziłem się, abyście poszli ze mną... Pozwólcie mi, że wyprowadzę was na ścieżkę, która biegnie do gajówki. Tam drwale pokażą wam powrotną drogę do mego domku...
Chłopcy milczeli, a z wyrazu ich oczu leśniczy wyczytał odmowę.
— Chcemy być przy panu, tembardziej jeżeli wyprawa może się stać niebezpieczną... — oznajmił Jurek stanowczym głosem.
— Zresztą musimy dopomóc panu i temu poczciwemu Budniakowi, aby zmusić kłusownika do poszanowania prawa. Jest to obowiązek obywatelski — dorzucił Stach, podnosząc na pana Antoniego śmiałe oczy.
Leśniczy wzruszył ramionami i rozłożył ręce, mówiąc: