częściej nęciły ich niespotykane nigdzie widoki, możliwość zapolowania i połowu ryb.
Śpieszyli się jednak, gdyż, jak określili z mapy, spory jeszcze szmat drogi pozostawał im do Czerwiszcza.
Stochód jednak uwziął się na nich. Zboczywszy z głównego prądu, trafili do jakiejś odnogi i dopiero po dwu godzinach przekonali się, że kończy się ona ślepo. Musieli więc powracać tą samą drogą, bezużytecznie straciwszy dobre trzy godziny i zmęczywszy się ciągłem lawirowaniem śród zatopionych drzew.
Wpłynąwszy do prawdziwego koryta, usiłowali nadrobić zmarnowany czas. Zamiast obiadu postanowili pokrzepić się tylko chlebem i kawałkiem suchej kiełbasy, poczem ruszyli dalej. Wkrótce natrafili na miejsce, przegrodzone od brzegu do brzegu długą koleją tratw. Musieli więc wyciągać kajaki i przenosić je po bagnie, co było bardzo uciążliwe i zabrało im sporo czasu. Dopiero przed zachodem słońca mogli płynąć dalej, ale wszyscy byli tak znużeni, że ramiona odmawiały im posłuszeństwa. Tylko jeden Jurek nie dał za wygranę. Uwiązał do rufy kajak kolegów i wiosłował dalej, ciągnąc go za sobą na lince. Późno wieczorem dotarli do przystani czerwiszczańskiej, gdzie spotkał ich Wasyl, i załadowawszy na jeden wóz kajaki i bagaże gości, na drugi zaś wsadziwszy młodych podróżników, powiózł ich przez las nad jezioro, gdzie zamierzali założyć obóz.
Na szczęście Wasyl dostarczył ze dworu duży kociół bigosu, dwa bochenki świeżego chleba i samowar miedziany, więc kolację wmig przygotowano, poczem zupełnie wyczerpane towarzystwo, naprędce uprzątnąwszy kurenie, udało się na spoczynek. Wszyscy odrazu zasnęli kamiennym snem, i tylko Jurek Gruszczyński, który, jako starszy, bo miał już skończonych szesnaście lat, poczuwał się do obowiązku opiekowania się wszystkimi, przerwał swój dobrze zasłużony wypoczynek, posłyszawszy ujadanie Burka, wesołego kundla podwórzowego.
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.