Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Powtórzony kilka razy odgłos strzału dobiegł też do moczarów, przez które brnęli Garzycki z Jurkiem.
Mieli trudną drogę.
Torfowisko coraz częściej nie wytrzymywało ciężaru idących ludzi i przerywało się pod ich stopami. Zapadali się po pas do czarnego i rudego trzęsawiska, czepiając się krzaków i z trudem gramoląc się na wystające kępy.
Leśniczy poradził Jurkowi wyciąć dwa dość grube drągi. W miejscach bardziej grząskich chłopak stawał na jednym z nich, podpierając się mocniej tyką i wolną stopą szukając twardego gruntu.
Doszli wreszcie do drogi zimowej. Poznać ją mógłby tylko mieszkaniec tych okolic. To samo bagno i te same krzaki gęste i zbite rozpierały się wszędzie, ale tu i ówdzie stały wiechy — wysokie pręty z resztkami pożółkłych liści.
Odnalazłszy w gąszczu przesmyk, biegnący przez moczar, leśniczy zatrzymał tu Jurka i wskazał ręką na ziemię. Widniały tam wyraźne ślady stóp ludzkich i zagłębienia od kija, którym się podpierał przechodzący tą drogą człowiek.
— Jeżeli kłusownik będzie się wycofywał z bagna, to prawdopodobnie obierze tę drogę, jako najdogodniejszą. Co do mnie postaram się ująć go w pół drogi, koło tamtego bajorzyska, gdzie stoją pochylone wierzby i stóg siana...
Garzycki zdjął strzelbę z ramienia i, sprawdziwszy czy ma w lufach naboje, zniknął w krzakach.
Jurek usiadł na opalonej kępie i myślał, że zapewne w zimie Poleszucy podpalali tu suchą trawę i trzciny na bagnie, niszcząc lęgi wilcze i na cztery wiatry rozpędzając drapieżne zgraje.
Myśli chłopaka obracać się poczęły dokoła zagadkowej postaci człowieka, zaczajonego gdzieś wśród bajorów bagiennych.
W pewnej chwili wydało mu się, że pochwycił szmer w krzakach i czyjeś lekkie człapanie po grząskiej ziemi.