Bez szelestu rozgarnąwszy gałęzie, zajrzał na dół i skamieniał.
Chudy, brodaty Poleszuk w rozdartej na ramieniu świtce, długim drągiem pchał lekką i wąską dłubankę[1], bojaźliwie oglądając się na wszystkie strony. Na dziobie łódki leżała kupa świeżo ściętego sitowia; na dnie połyskiwało ostrze kosy bez rękojeści.
Coś tknęło chłopaka, więc, trzymając karabinek w pogotowiu, wyskoczył na brzeg i krzyknął jak mógł najgroźniej:
— Stój, bo strzelę!
Chłop zadrżał i wypuścił drąg, który popłynął z prądem.
— Wyłaźcie na brzeg! — krzyknął znowu Stach. — Będziecie siedzieć tu aż przyjdą leśniczy z gajowym, to już oni z wami pogadają!
Poleszuk, trzymając się gałęzi, zdjął czapkę i płaczącym głosem skomlał:
— Tak za cóż, panoczku? Ja po sitowie płynął... a wy zaraz do leśniczego...
Uskarżając się i usprawiedliwiając, bezbarwnemi oczami zerkał na wszystkie strony i trząsł brodą.
— Wychodźcie na brzeg! — powtórzył chłopak i podniósł karabin.
Chłop wyskoczył na pasemko piasku i, nogą przytrzymując dłubankę, milczał.
— Jak widzę, cięliście sitowie kosą bez drzewca, to i nakosiliście tyle, co kot napłakał. Kosiliście po nocy? Cóż to was tak wcześnie pognało? Z jakiejże to wioski jesteście?
Poleszuk spuścił oczy i po chwili burknął:
— Nowosioły[2] — my, z pod Porotyna... Pękła mi rękojeść kosy... Nakosiłem mało...