Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

Jurek zakończył swoje opowiadanie cichym, dziwnie miękkim głosem:
— Tam, na błotach Wyżarskich zrozumiałem, jak należy żyć, aby być dobrym człowiekiem, prawdziwym chrześcijaninem i uczciwym obywatelem.
Umilkł na chwilę, uśmiechnął się łagodnie i dodał:
— I takie to proste, zdumiewająco proste! W najzawilszych stosunkach z ludźmi, należy zrozumieć ich, zrozumieć dobrze, aż do dna!
W pobliżu rozległy się kroki dwóch ludzi.
Boczną ścieżką szedł Garzycki z Budniakiem.
Uszu Jurka dobiegł głos gajowego:
— Prawdę mówił Seweruk, panie leśniczy! Żona mu choruje... blada, chuda, ledwie na nogach się trzyma... Gdy weszliśmy do chaty, znachor jakieś zioła warzył...
Leśniczy odezwał się natychmiast:
— Dziękuję wam, panie Budniak! Ucieszyliście i uspokoiliście mnie... Ależ zmordowaliście się pewno?
— Nie pierwszyzna mi to, panie leśniczy! Spieszno mi było, bo to dziś niedziela, kobieta w domu czeka... Szedłem całą noc, bo traktem radził mi iść Seweruk...
Przeszli i dalszej rozmowy Jurek nie mógł już słyszeć.
Marynia wypytywała brata o różne szczegóły wczorajszej przygody i wkońcu zaczęła opowiadać o pani Wandzie, z którą spędziła cały dzień, nie nudząc się wcale.
— Bardzo dzielna kobieta! — zachwycała się nią dziewczynka. — Wielu rzeczy nauczyłam się od niej! A żebyś wiedział, jak się ona zna na lecznictwie! Ma całą spiżarkę pełną ziół i różnych leków. Mówiła mi, że przyjeżdżają do niej chorzy z dalszych nawet okolic. Pan Antoni z własnej pensji kupuje potrzebne lekarstwa, watę, bandaże... To są bardzo poczciwi, dobrzy ludzie!