wie na wysokiej nodze wyzierały z pod suchych liści, z trawy i mchu. Koszyki wypełniły się szybko.
Pani Wanda opowiadała, że dalej na zboczach pagórka, trochę później wyrosną całe płachty rydzów, gąsek i kurek, że Poleszucy jadają nawet opieńki, że z kraju można wagonami całemi wywozić pieczarki i smardze, tak bardzo poszukiwane w Warszawie i zagranicą, że suszonemi grzybami można byłoby okręty ładować, ale brakuje przedsiębiorczości i organizacji.
Zbierając grzyby, doszli do nowej pętli, którą robiła rzeczka, biegnąca przez las.
Otoczył ich gęsty podszyt. Składał się z krzaków maliny, porzeczek, kaliny, berberysu i dereniu, czerwone jagody nęciły spragnionych wycieczkowców, to też używali wszyscy, ile chcieli i mogli.
— Czyż to nie jest bogactwo? — wołała pani Wanda. — Ileż to sławetnych jam’ów[1] można wyprodukować z naszych dzikich jagód i rzucić na rynki krajowe i zagraniczne. Próbowałam robić marmoladę z borówek, czernic, łochyni[2] i żórawin. Powiadam wam — palce lizać! Dla aromatu dodawałam płatków głogu, mięty, macierzanki, kwiatu lipowego i przysięgam, że moja marmelada lepsza była od tych drogich angielskich galaretek, które wszystkie są na jedno kopyto!... Ale cóż robić, kiedy nie mamy ani przedsiębiorców, ani zrozumienia dla tego, co przepada tu bez pożytku!
Marynia i chłopcy słuchali uważnie tego, co mówiła krewka, podniecona własnemi słowami pani Wanda.
— Czas do domu! — zawołał wreszcie leśniczy, spojrzawszy na zegarek.
Czekając na rozproszonych po krzakach chłopców, usiadł przy matce i Maryni, układających grzyby w koszykach, i cichym głosem poprosił: