Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyciągnąwszy sieć na łachę, rybacy zaczęli wyrzucać ryby.
Piękne, drapieżne sandacze, szczupaki o długich zębatych paszczach, szerokie, złociste karpie i leszcze, duże, pręgowane okonie o czerwonych pletwach miotały się i skakały po ziemi.
Łowcy wrzucali je do długich, podziurawionych skrzyń, pływających koło brzegu. Ryby mogły żyć w nich przez trzy doby, poczem przenoszono je do napełnionych wodą beczek, z któremi przyjeżdżali kupcy po świeży towar.
Oddzielono tylko sandacze.
Te delikatne ryby nie znoszą niewoli i giną. Rybacy ponieśli je do kureni, aby złożyć na lodzie.
Olek powrócił zachwycony do budanu Hancewicza.
— Rybne macie jezioro! — wołał. — Widziałem piękny połów!
— Poprawił się teraz, poprawił! — zgodził się stary. — Przed dziesięcioma jeszcze laty nasi Poleszucy mocno tu przetrzebili ryby, ale za polskich czasów, gdy zaprowadzono mądre przepisy i czas ochrony na każdy gatunek ryb, to połowy poprawiły się bardzo! Będą teraz jeszcze lepsze, bo wpuszczamy nowy zarybek i ustalamy miejsca niełowne, gdzie ryby mogą dorastać w spokoju...
Hancewicz zaprosił Olka do budanu na wieczerzę.
Chłopcu bardzo smakowała zupa ze świeżych ryb z kartoflami i perłową kaszą.
Popijając herbatę, na prośbę rybaków, opowiadał im o połowach potworów morskich, o czem czytał niedawno.
Podczas tej pogadanki do budana wszedł leśniczy.
Wszyscy byli tak zajęci opowiadaniem, że nikt nawet nie słyszał turkotu wywrotnej „karafaszki“.
Pożegnawszy rybaków i uwożąc ze sobą podarowaną mu przez Hancewicza kolczastą „kotewkę“, Olek odjechał razem z Żabskim, pełen wrażeń i wspomnień o uprzejnych ludziach z kureni nad Pohostem.