Olek Malewicz zabawił u pana Żabskiego, dłużej niż myślał, lecz nie żałował tego, ponieważ razem z nim zwiedził wschodnie krańce Polesia, a nawet jedno z największych bagien — Hryczyńskie.
Pan Wacław, wybierając się nazajutrz na objazd leśnictwa, poradził swemu gościowi, aby zabrał ze sobą przyrządy rybackie, gdyż będzie miał sposobność schwytania kilku ryb w jeziorze Białem.
Wyjechali bardzo wcześnie długim wozem drabiniastym, zaprzężonym w parę koni.
Woźnica śmigał batem i pokrzykiwał wesoło; leśniczy, uśmiechając się do Olka, usiłował przekrzyczeć turkot kół i klekot powozu.
— Ten lekki, sprężysty wehikuł — najlepszy jest na nasze pocięte koleinami i pełne wybojów drogi! — mówił. — Siedzimy sobie w tej słomie wygodnie, podskakujemy i kołyszemy się niby w kolebce. Ani to się załamie, ani się przewróci! Co do mnie, to umiem nawet spać podczas jazdy!
Jechali traktami wśród lasów. Od czasu do czasu napotykali pola uprawne na wykarczowanych terenach, niedawno posadzone młodniaki sosnowe i szkółki leśne, ogrodzone mocnemi płotami.
Olek spytał, przed czem ochrania leśniczy malutkie