— Czy ludność chętnie tu widzi osadników? — zadał pytanie Olek.
Rulacki odpowiedział bez wahania.
— Zależy jak gdzie! Bliżej granicy, skąd dobiegają różne podszepty, — Poleszuki boczą się jeszcze, ale tam, gdzie widzą, jak Polacy rządzą krajem, — dobrze z nami żyją. Minęły już bezpowrotnie niespokojne czasy! Teraz chyba, że tylko jakaś banda przemytników lub „bibularzy“, co to zakazane druki przewożą, przedziera się przez kordon, a potem, kryjąc się przed Kopem, policją i strażą leśną, śmiga przez Hryczyn ku kolei... Ale i to już coraz rzadziej się zdarza... My zaś, jak umiemy i jak możemy, doradzamy i pomagamy Poleszukom — sąsiadom... Śród nich mamy już przyjaciół szczerych. Należałoby na dobre zająć się nimi, bo choć nieufni są jeszcze i długo przeciwko nam buntowani, — szybko zmiarkują, że z nami iść — to nie strata dla nich ale pożytek prawdziwy! Wiemy jednak, że nie odrazu Kraków zbudowano i wszystkiego w kilka lat odrobić się nie da... Wierzymy też, że rychło i na tę robotę znajdą się ludzie i pieniądze, bo inaczej nie można...
Osadnik zaśmiał się i zawołał:
— Teraz Rząd przeprowadza meljorację[1] Polesia, a za kilka lat zacznie pracę i nad Poleszukami!
Wszedł Żabski, mówiąc:
— Pani Stefanja wstydzi się wyjść do gościa, bo jest w roboczym stroju, właśnie w oborze pracowała...
— Gnojówkę rozrabiała! — parsknął śmiechem Rulacki i nagle się zasmucił:
— Jeszcze nam się ani razu nie zdarzyło, żeby goście odjechali od nas bez poczęstunku, a pan leśniczy..
— Doprawdy, że nie mogę! Mam komisję w rewirze Białozierskim... Musimy już jechać! Wpadłem, aby
- ↑ Meljoracja — osuszenia błot, a w związku z tem budowa kanałów i dróg.