— Oj, panie, dziękuję wam! — szepnął chłopak, nie wierząc własnym uszom. — Poniosę wasze wędki, bo swoje na jeziorze w dziupli wierzbowej zostawiłem.
— Daleko do jeziora — z pewnym niepokojem spytał Malewicz, bo noga bolała go od długiego trzęsienia się na wozie.
— Gdzież tam! — zawołał malec. — Za kwadrans dojdziemy, panie, a jeżeli biegiem — to i prędzej!
— Nie, pójdziemy sobie, jak na poważnych rybaków przystało! — zaśmiał się Olek.
Ścieżka leśna doprowadziła ich do Białego jeziora.
Coprawda, zabrało im to całe półgodziny, lecz chłopak nie miał żadnego żalu do swego towarzysza, bo wiedział, że ludzie miejscowi z jakiegoś niezrozumiałego nawyku, zawsze zmniejszają rzeczywistą odległość.
Małe, prawie zupełnie okrągłe jeziorko miało istotnie białą barwę przy brzegu.
Powodem tego była glina, okrywająca dno. Białe jej warstwy wybijały się też z pod darniny i torfu. Jeziorko leżało w otoku krzaków i drzew, przeglądających się w jego nieruchomej tafli.
Przesiedzieli na jeziorze do zachodu słońca, bo Malewicz tak się umówił z leśniczym, ale zdobycz ich składała się wyłącznie z okoni i miętusów.
Olkowi udało się wkońcu poderwać małego karpia, ale okazał się on jedynym, którego znęciły grube dżdżownice, zwisające z haczyków.
Powracali więc do gajówki, przemoczeni i głodni. Kostek dźwigał worek z rybami, Malewicz niósł wędki i bosak, chociaż nie przydał mu się dziś ani razu.
Olek około godziny jeszcze czekał na leśniczego.
Wyjechali z gajówki, gdy już wieczór zapadł.
Koniki biegły ochoczo. Księżyc w pełni oświetlał drogę. Leśniczy i Olek drzemali.
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.