— Wejdźcie do chaty! — zaprosił gości Naum. — Zdrożyliście się, panowie, bo droga tu u nas ciężka!
Głos miał poważny, basowy i dostojny.
Znać było po nim, że nieraz już rozmawiał z osobami wysoko postawionemi i nikt zapewne nie mógłby mu już zaimponować. Ujmował uprzejmością, lecz nie wyczuwało się w niej ani cienia uniżoności.
Posłyszawszy, w jakim celu zawitali tu niespodziewani goście, ucieszył się i zaczął wychwalać piękno i bogactwo swej puszczy olchowej.
— To widzę, żeście się dobrze dobrali z profesorem! — zaśmiał się Żabski. — On też bez zachwytu nie może mówić o tych okolicach!
— A jakże! — odpowiedział Naum. — Któż, gdy pozna, nie pokocha tego kraju?
Wypocząwszy trochę, wyruszyli pieszo do puszczy.
Stary łowiec prowadził gości, uzbroiwszy ich w mocne, wysokie tyki brzozowe.
— Profesor nazywa was dawną gwarą — osocznikiem... — zauważył leśniczy, z uśmiechem patrząc na starego.
— Ano — i słusznie! — zaśmiał się Naum. — noszę nazwisko — Ostapczuk... Stara to rodzina w tych stronach, panie! Za Zygmunta-Augusta, prawego Jagiellona, siedzieli moi prapradziadowie nad Stwihą, a wszyscy już byli królewskimi osocznikami... Posiadamy nawet stare papiery z podpisami królów... a wszystkie zpowodu służby naszej w łowiectwie! Ot, widzieliście, panowie, polanę, gdzie gajówkę pobudowano? Moja to ziemia, przez Władysława króla nadana... choć my nigdy szlachtą nie byli...
Szli ścieżką, ledwie widzialną śród wybujałych paprotek, turzyc, czartawy[1] i czermienia[2].