Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

Umilkł nagle i spuścił oczy.
— Cóżby to znów mogło być innego? — nalegał chłopak.
Parobek, nie patrząc na niego i rozpędzając łódź, mruknął:
— Zasumeńskie to jezioro... Wiadomo, że w niem żyją... „wodzianice“...
— Nie słyszałem o takich rybach...
— Też mówicie — ryby! To — rusałki... topielice, które wabią ludzi słodkiemi głosami, a gdy ci zbliżą się do jeziora, chwytają ich i wciągają na głębinę!...
— Nie opowiadajcie mi bzdur! — oburzył się chłopak.
Poleszuk nie odzywał się więcej, lecz coraz szybciej pochylał się i prostował, pędząc łódź ku brzegowi i z przerażeniem w oczach wpatrując się w ciemną głębię jeziora.
Gdy przybili do brzegu, parobek wyskoczył pierwszy i przeżegnał się trzykrotnie, westchnąwszy z ulgą.
— Sława Spasu[1]! — szepnął. — Na śmierć zapomniałem, że zbliża się noc Orabinowa...
— Orabinowa?... powtórzył chłopak, nic nie zrozumiawszy.
— Trzy dni przed nią nie wolno tropić zwierza w lesie, szukać gniazd ptasich, rzucać sieci i węd do jeziora — odpowiedział drżącym głosem Poleszuk.
— Niech i tak będzie, — zgodził się Olek, — ale co to znaczy — Orabinowa?
— A kto ją wie? Tak nazywali ją starzy ludzie i tak już pozostało...
— Umiecie czytać i pisać? — spytał Malewicz parobka.
Ten potrząsnął głową i mruknął:

— A nie! Nie umiem...

  1. Zbawicielowi.