Pewnego razu, gdy leśniczówka pogrążona była we śnie, rozległo się nagle ujadanie psa. Chłopcy podnieśli głowy i nadsłuchiwali.
Uszu ich dobiegł wkrótce tupot cwałującego konia.
Po chwili urwał się tuż przed gankiem.
Ktoś dobijał się teraz do drzwi i wołał strwożonym głosem:
— Panie leśniczy, otwórzcie!
— Kto tam tak łomocze? — rozległ się głos Garzyckiego.
— To — ja, Maksym Ucios — gajowy...
— Co się u was stało? — z niepokojem spytał leśniczy, wpuszczając go do sieni.
— Nieszczęście, panie, nieszczęście! — jęknął gajowy. — Mój leśniczy zachorował i musiałem odwieźć go do Pińska... Podleśniczy wyjechał na urlop do Lwowa... Nikogo w lesie niema, a tu raptem w Lipowem Uroczysku pożar wybuchnął... w kilku naraz miejscach...
Garzycki nie słuchał dalszego meldunku.
Wypadł na ganek i huknął w mrok:
— Ostap! Kondrat!...
Niebawem nadbiegli parobek i furman leśniczego.
— Ostapie! Osiodłasz bułanka i popędzisz do Budniaka. Powiesz mu, że pali się Lipowe Uroczysko! Niech bierze wszystkich drwali i chłopców od wozów, da im