Na czele chłopów, przyprowadzonych z nad Bobryka, w samym ogniu niemal szalał Seweruk, a obok niego rzucał się też chudy, brodaty Poleszuk, schwytany przez Wyzbickiego na Wyżarach.
Od samego dzieciństwa nawykli obaj do spuszczania drzew, to też pracowali z takiem zacięciem, że leśniczy nie mógł się nadziwić. W czerwonej poświacie pożaru siekiery ich tworzyły błyskawice, a pod ciosami ostrz leciały odłupane szczapy i jedna po drugiej kładły się pokotem sosny.
Spostrzegłszy, że któryś z Poleszuków zaczyna się już męczyć i zmniejszać szybkość pracy, Seweruk wydawał groźny okrzyk, a błyski jego siekiery stawały się jeszcze szybsze, nieuchwytne prawie.
Przez całą noc i następny dzień aż do zachodu słońca trwała ciężka walka z pożarem leśnym.
Wreszcie ludzie zwalczyli ogień.
Matecznik nad rzeką wypalił się istotnie, lecz poza zwalone drzewa ogień przerzucić się nie zdołał. W innych rewirach wyrąbane pasma leśne zatrzymały szerzący się pożar.
Leśniczy polecił obydwu gajowym sprowadzić pompy ręczne i ostatecznie zagasić tlejące i dymiące się jeszcze drzewa, a potem jak najstaranniej zalać wrzosowiska i warstwice burych, zeszłorocznych iglic sosnowych.
Skończywszy z tem, wydał gajowym poświadczenia na dowód przepracowanych godzin. Mieli podjąć pieniądze w nadleśnictwie i wypłacić je Poleszukom, wezwanym na gaszenie pożaru.
Do siedzącego już na linijce Garzyckiego podszedł Seweruk.
— Ja nie wezmę zapłaty, panie leśniczy... — burknął cichym głosem, zdejmując czapkę.
— No, to zapewne chcecie, żebym zamiast pieniędzy skrócił wam termin pracy karnej? — spytał pan Antoni.
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.