Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

oczu młodych turystów, gdyż las ogarnął ich ze wszystkich stron.
Mieli przed sobą około sześćdziesięciu kilometrów do Pińska.
Z małym wyjątkiem szli traktem, na znacznej przestrzeni przecinającym lasy nadleśnictwa pińskiego. Późnym wieczorem stanęli w Łohiszynie.
Przenocowawszy w zajeździe, od samego rana obiegli to małe, bardzo niezamożne miasteczko, podupadłe wraz z rozbiorem Polski.
Nic tu nie przypominało młodym podróżnikom dawnej świetności Łohiszyna, gdy to miasto należało do książęcego rodu Radziwiłłów, którzy ozdobili go piękną świątynią i gmachami starostwa.
Opuściwszy Łohiszyn, przez pewien czas szli pomiędzy polami, gdzie wśród żyta biły w oczy barwne plamy chabrów i maków, aż trakt doprowadził ich znów do lasu.
Po godzinie marszu zaczęli napotykać miejsca bagniste, częściowo przecięte groblami lub zwykłemi w tym kraju dylowatemi „nakatami“ i wkońcu ujrzeli przed sobą burą wstęgę Jasiołdy.
Przeprawiono ich promem na drugą stronę rzeki, gdzie podróżnicy wypoczęli i posilili się, aby już nigdzie nie stając, przed zachodem słońca dojść do Pińska.
Ostatni odcinek traktu biegł przez pozbawioną lasów, falistą równinę. Widniały wszędzie ubogie wioski poleskie; wznosiły się ponad szarem zbiorowiskiem chat kopulaste cerkiewki drewniane, tam i sam błysnęły białe kolumny dworu i strzelił dzwonnicą ku niebu kościół murowany.
Wieśniacy pracowali w polu.
Pastuszkowie paśli na łąkach bydło, pletli łapcie i grali na fujarkach.

Stary pastuch, oparłszy długą na trzy metry trąbę, zwiniętą z brzosty[1], tak zwaną po polesku „trubę“, wy-

  1. Kora brzozowa.