Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

Gruszczyńskiego. — Pozostanę na straży przy Maryni, a może uszczknę sobie jakąś rybkę na kolację!
Jurek przygotowywał już swoje aparaty do zdjęć, wkładając nowe rolki i nawijając wstęgę filmową. Stach zaś czyścił lufę karabinka, gdy nadpłynęła motorówka z sześciu myśliwymi.
Panowie zgodzili się wziąć ze sobą dwu chłopaków, uprosiwszy Gruszczyńskiego o sfotografowanie całej paczki myśliwych przy zabitym niedźwiedziu.
Wkrótce przeszli spory szmat lasu i, nie wypłoszywszy zwierza, dotarli do Ślepego Bagna.
Mechowe błoto, porośnięte wysoką trawą, cienkiemi świerkami i brzózkami, leżało pomiędzy dwiema ścianami borów.
Nad sitowiem i krzakami unosiły się wrony. Krakanie ich dobiegał uszu myśliwych.
— Zapewne, leżą tam gdzieś resztki porwanych przez niedźwiedzia krów! — szepnął komisarz policji, kierujący wyprawą, i zaczął tłumaczyć Poleszukom, co mają robić i skąd zaczynać pędzenie zwierza.
Wieśniacy zdaleka otaczali błota, idąc bez hałasu i kryjąc się w gąszczu.
Myśliwi rozstawiali się na przesmykach, któremi niedźwiedź mógł wyjść na nich.
Stach, na wszelki wypadek, trzymając w ręku karabinek, pozostał przy Jurku.
Gruszczyński umieścił aparat na trójnogu i skierował go na duży wyżar, ledwie okryty rzadką trawą i suchemi badylami.
Długo obchodzili bagno „huczki“, aż oba ich skrzydła złączyły się wreszcie.
Zwierz został ogarnięty miotem i miał do wyboru, albo pójść na myśliwych, albo przerwać się przez nagankę, pozostawiając wyraźny ślad na miękkiej ziemi.
Poleszucy szli, łomocąc kijami i krzycząc — narazie nieśmiało, a potem coraz głośniej.