Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiedział, że spotkanie z wściekłym wilkiem nietylko groziłoby mu niebezpieczeństwem, ale wymagałoby zabicia i unieszkodliwienia zwierza, trzymającego w oblężeniu całą okolicę.
— Strzelam celnie — rozumował — lecz czy w krzakach potrafię wziąć wilka na cel i czy trafiony padnie odrazu?!
Nagle zdawało się, że dobiega go dalekie wycie.
Uniósł głowę i nadsłuchiwał
Nie mógł jednak sprawdzić czy nie zawiódł go słuch, bo psy, uwiązane przy budach, zaczęły ujadać i wyć, jakgdyby odpowiadając na jakieś wyzwania.
— Chyba że posłyszałem dobrze — pomyślał i — sen odbiegł go zupełnie.
Chłopak leżał, wpatrując się w ciemność i z niecierpliwością oczekując świtu.
Psy uspokoiły się wreszcie i, brzęknąwszy łańcuchami, wcisnęły się do bud.
Zapadła cisza.
Słyszał teraz wyraźnie najsłabszy nawet dźwięk, rozlegający się w pobliżu.
Przed otworem okna z cichem trzepotaniem skrzydeł przelatywały nietoperze i cykały cienko.
Chrobotała mysz pod ścianą.
Grał świerszcz, ukryty w mchu pomiędzy belkami.
We wsi od czasu do czasu poszczekiwały psy.
Wzdychały leżące na podwórzu krowy i głośno przeżuwały paszę.
W stajni rozległ się głuchy tupot koni.
Tuż przed brzaskiem, jakgdyby w przeczuciu zbliżającej się ważnej chwili, umilkło wszystko i — chłopiec usnął twardym snem.
Obudziły spiących ciche kroki na podwórzu.
Posłyszeli skrzypienie desek na ganku i szurganie bosych stóp.