się do łosia, nie zauważył nawet, że dzień miał się już ku końcowi.
Z przewieszonemi przez ramię futerałami, podpierając się długą tyką brzozową, Jurek przedzierał się ku zachodowi, gdyż jezioro leżało w tym właśnie kierunku.
Co chwila musiał brnąć przez rozlewiska i skakać przez rowy, grzązł w rozmokłej ziemi i kotłował w wysokich zaroślach olch, wiklin i nędznych, wykrzywionych brzóz.
Ujrzał wreszcie ciemną ścianę lasu, a na jej tle niebieską smugę dymu.
Biegiem skierował się w tamtą stronę i wkrótce poczuł pod nogami twardy grunt; nozdrza chłopaka pochwyciły natychmiast zapach płonącego drzewa. Istotnie na skraju lasu tliło się kilka gałęzi, a cienka struga dymu rozpływała się leniwie w wilgotnem powietrzu.
Przy małem ognisku nie zastał nikogo. Na piasku widniały świeże ślady postołów; w trawie błyszczała porzucona łuska naboju karabinowego.
— Hej, kto tu jest? Wychodźcie, nie bójcie się! — zawołał Jurek, oglądając się na wszystkie strony.
Cisza mu odpowiedziała i świegot ptaszków, zlatujących się na nocleg. Gdzieś niedaleko zawodziła wilga, a pracowity dzięcioł kuł jeszcze jakiś pień zbutwiały. Koło uszu chłopaka śpiewały swoją złośliwą pieśń basową komary, całą chmarą otaczając go, tnąc bez litości i wciskając mu się do nosa i oczu.
Obecność ludzi, którzy niezawodnie kryli się przed nim, irytowała i niepokoiła Jurka i zmuszała go do oglądania się na wszystkie strony i nadsłuchiwania. Pragnął minąć czemprędzej lasek olszynowy, za którym, jak myślał, zaczynała się puszcza dębowo-grabowa, dobiegająca aż do Czerwiszcza.
Znowu zaczął przedzierać się przez krzaki, spiesząc się i oglądając co chwila. Las skończył się wreszcie i przed oczami chłopaka w gęstym już zmierzchu rozpo-
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.