starła się obszerna polana. Rosły na niej trzciny, rzadkie krzaczki wiklin i samotne, cienkie brzozy. Na przeciwległym krańcu moczaru czerniała ściana lasu.
Nie chcąc już tracić czasu na obchodzenie bagna, Jurek podciągnął wyżej rzemyki aparatów, aby nie zamoczyć ich, i wszedł w wysokie sitowie. Stopy grzęzły mu w miękkiej ziemi, pluskała woda, lecz chłopiec z uporem dążył przed siebie.
Słońce wolno zapadało za lasem. Fioletowe cienie pełzły nad ziemią; nad bagnem podnosiły się już obłoki mgły i wisiały nad trzcinami, niby lekkie, zwiewne płachty.
Nad błotem przeciągały kaczory, skupiające się w stadka.
Gdzieś jęknęła czajka, zerwawszy się z kępy.
Zamierzając przebrnąć bagno przed zapadnięciem mroku, Jurek szedł naprzełaj, z radością spostrzegając, że grunt staje się twardszy, a pod nogami nie chlupie już woda. Radość jego nie trwała jednak długo, gdyż niebawem wszedł znowu na moczar okryty wysokiemi kępami, porośniętemi szczeciną twardych traw i mchu. Usiłował stąpać po nich, lecz kępy przechylały się zdradziecko, a wtedy wpadał do czarnego błota i grzązł w niem aż do kolan.
Posuwał się teraz bardzo wolno, namacując tyką twardsze miejsca lub, opierając stopy o obsadę kęp.
Ściemniało się tymczasem.
Z coraz to większym mozołem brnął Jurek przez moczar, który, jak mu się zdawało, nigdy się nie skończy. Zapadał się coraz częściej i głębiej do topieliska i tracił długie chwile aby znaleźć jakieś oparcie dla nóg. Dotarł wreszcie do wysokich zarośli. Zmuszony był przedzierać się przez gąszcz krzaków. Nogi plątały mu się i ślizgały wśród sieci wystających korzeni, cienkie pręty smagały po twarzy i dłoniach, komary całemi rojami obsiadały go i żądliły nawet przez płótno bluzy.
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.