Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyczerpany zupełnie stanął, aby choć trochę wytchnąć.
Poczuł nagle ból w szczękach. Zrozumiał, że z siłą zaciska zęby, chociaż nie uświadamiał sobie tego, że to upór, żądający dokonania zamierzonego dzieła — przebrnięcia bagniska, zmusił go kurczowym niemal ruchem zacisnąć zęby i iść, iść przed siebie.
Jurek wciągnął całą piersią parne powietrze i jął się rozglądać w mroku.
Ujrzał jakieś niejasne jeszcze błyski na wierzchołku stojącego woddali drzewa, a, gdy rozświetliło się ono na dobre, wydał cichy, radosny okrzyk.
Nie wątpił ani chwili, że pod drzewem płonie ognisko. Być może, Wasyl ze Staszkiem lub Olkiem, zaniepokojeni długą nieobecnością jego, wyszli na poszukiwanie towarzysza i palą gałęzie, sygnalizując mu?
— Ho — ho! — krzyknął Jurek. — Wasyl!... Stachu! Olku-u!...
Odpowiedziało mu echo, a po chwili urwane szczeknięcie i żałosny, krótki skowyt psa.
— To — Burek! — ucieszył się chłopiec i, zawoławszy raz jeszcze: — Ho-ho-ho! — jął się przedzierać przez krzaki.
Wkrótce natrafił na kładkę — raczej na kilka zrąbanych drzew, rzuconych na topiel. Jurek, ślizgając się na mokrych pniach, szedł już szybciej, gdy nagle pies szczeknął raz jeszcze, a jakiś człowiek, niewidzialny w mroku i haszczach krzyknął po — białorusku:
— Nie zbliżaj się, bo strzelę...
Chłopak stanął jak wryty, nie rozumiejąc, co znaczy ta pogróżka, lecz w tej samej chwili padł strzał. Kula z cienkim świstem przemknęła nad krzakami.
Jurek, chociaż przerażony, nie stracił jednak przytomności umysłu i natychmiast uskoczył na bok, pozostawiając kładkę, gdyż tu najłatwiej mógł być trafiony.
Starając się nie robić hałasu, powracał na moczar,