Po posiłku młodzież, sprzątnąwszy ze stołu i wymywszy naczynie, przystąpiła do przerwanych zajęć. Marynia ze Stachem poszli do lasu, gdzie dziewczynka zaczęła malować piękny, rozłożysty dąb, stojący samotnie na polanie, chłopak zaś miał zamiar wytropić, jakieś zwierzę, które na błotnistym brzegu potoku odcisnęło swe ślady.
Były to okrągłe dołki z jednej strony zlekka zazębione. Staszek zawyrokował, że przechodził tam jakiś drapieżnik, o łapach, uzbrojonych w duże pazury.
— Jakież to mogło być zwierzę? — spytała go Marynia.
— Jeżeli się nie mylę, to — ryś! — odpowiedział i dorzucił gorącym szeptem: — Chciałbym się spotkać oko w oko z tym lampartem naszych lasów!
Olek tymczasem, pozostawszy w obozie, objaśniał coś Wasylowi. Młody Poleszuk, uśmiechając się pobłażliwie, mówił:
— Rozumiem, panoczku, rozumiem! My — zwyczajni tratwy wiązać i taką dla was sklecę, że choćby po Bugu na niej można będzie płynąć bez obawy! Łucznik[1] też postawię tak, aby ogień oczu nie ślepił i dymem nie
- ↑ Świecznik, z palącem się w nim łuczywem, czyli smolnemi szczapami.