podkurzał. Wiem przecież, jak to się robi! Z ojcem często na „łuczenje“[1] jeździłem, bo my z Olczyru jesteśmy, a to tuż nad Stochodem. Tam co chłop, to — rybak!
Zaśmiał się i, wziąwszy siekierę, poszedł do lasu. Wkrótce dobiegły głuche uderzenia stali po twardych pniach i łomot kilku padających drzew.
Olek i Jurek pobiegli w tamtą stronę i zaczęli wyciągać z lasu bierwiona sosnowe, układając je na brzegu jeziora. Dobre trzy godziny mozolili się nad kleceniem tratwy, podziwiając zręczność Wasyla, który giętkiemi prętami wiklinowemi wiązał smolne belki, zbijał je drewnanemi kołkami i obciosywał, posługując się jedynie siekierą, tą nieodstępną towarzyszką leśnego człowieka, jakim jest Poleszuk. Wasyl ustawił na zaostrzonym końcu tratwy stojak z rozwidlonego potrójnie sęka i pomiędzy jego zęby wcisnął grube, smolne drzazgi sosnowe. Przed takim poleskim „łucznikiem“ wisiał płat kory, chroniąc oczy rybaka przed blaskiem ognia.
— No, a teraz musimy wyrąbać długie „szosty“[2] i ustawić wiosło od tyłu, aby móc płynąć na głębinie, gdzie nie uda wam się zmacać dna — powiedział Poleszuk.
Strąciwszy tratwę na wodę i uwiązawszy ją, powrócili do obozu. Wasyl wziął się natychmiast do zbijania wiosła z szerokich kawałków łupanej sosny. Olek zaś chodził po zaroślach, szukając równego i długiego drzewka. Znalazł wreszcie wysoką, cienką brzózkę i, zrąbawszy ją, zdjął z niej korę, a końce opalił zlekka nad ogniskiem. Długo potem grzebał w kuferku, aż na samem dnie znalazł zawiniątko z „ością“ lub „ościeniem“ — stalowemi widełkami o czterech zazębionych ostrzach. Umocowawszy ość na drążku, przywiązał do przeciwległego końca jego cienki sznur i wysoko w powietrze podrzucił swoją broń.