niż poprzednio kierunek. Wkrótce wszedł do lasu dębowego, przedzierając się przez gęsty jego podszyt. Wierzby, krzaki porzeczki czarnej, kruszyny i kaliny tworzyły haszcze trudne do przebycia, ale zato stanowiły doskonały teren dla ukrycia się na nim i podglądania zwierząt i ptaków.
Jurek, choć szedł naprzód bardzo wolno, ocenił wkrótce te zalety miejscowości.
Posłyszawszy jakieś chrapliwe parskanie, wytknął głowę z zarośli porzeczek i usiłował zajrzeć w głąb lasu. Postąpił z całą ostrożnością kilkadziesiąt kroków i spostrzegł spore stado dzików, pasących się w dąbrowie. Zrobiwszy kilka ciekawych zdjęć na taśmie filmowej, przyglądał się zwierzętom, nieprzeczuwającym obecności człowieka.
Lochy[1] rozgrzebywały ryjami warstwę liści zeszłorocznych i darniny, szukając żołędzi, korzeni i innego pożywienia; wesołe, ruchliwe warchlaki żerowały wpobliżu, co chwila wszczynając bójki i trącając się ryjami; ciemniejsze od nich i większe wycinki, błyskając wystającemi już szablami i fajkami[2], wydawały basowe chrząkania i ponuro spoglądały na błotnistą kotlinkę, ze świstem węsząc i jeżąc pióra, jak myśliwi nazywają szczecinę na karkach dzików.
Gdzieś na szczycie dębu zaskrzeczała nagle sroka. Zeskakując z gałęzi na gałęź coraz niżej i niżej, wrzeszczała przeraźliwie i trwożnie. Zapewne spostrzegła zaczajonego w krzakach chłopca i skrzekiem usiłowała przestrzec dzikich mieszkańców puszczy o możliwem niebezpieczeństwie.
Wkrótce dopięła swego, gdyż dziki, sapiąc gniewnie i fukając, opuściły żerowisko. Migały jak cienie tam i sam pomiędzy ciemnemi pionami drzew, a za niemi, trzyma-