Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

jąc się haszczy, nadążał odyniec, potrząsając siwym karkiem, okrytym zeschłemi grudkami błota i żywicą.
Jurek zdążył wziąć go na cel i... sfotografować.
Drąca się, jak opętana, sroka odleciała, ale skrzek jej zwabił najciekawszą zapewne na świecie istotę — wiewiórkę.
Posłyszawszy odgłosy jakiejś awantury, mknęła, skacząc z drzewa na drzewo, aż po gładkim pniu dębu ześlizgnęła się na ostatnią nad ziemią gałęź i, przewieszona przez nią, zerkała czarnemi oczkami, nadstawiając uszki i cicho zgrzytając ząbkami. Nie widząc nic ciekawego i nie spostrzegłszy Jurka, machnęła rudą kitą i wyciągnęła się rozkosznie na grubej gałęzi.
Wydać się mogło, że usnęła, znużona całodziennem skakaniem po drzewach. Nie spało jednak rude, wesołe zwierzątko, gdyż zaledwie krzyknął kos, śmignęła czerwienią futerka i w mgnieniu oka dała nura w zielony gąszcz listowia.
Bystrooki, czarny drozd, pospolicie nazywany kosem, pełni dobrowolnie obowiązki stróża bezpieczeństwa. Spostrzegłszy jakieś drapieżne zwierzę lub ptaka, siada na wysokiej gałęzi i wydaje jednostajny, miarowy krzyk: „ljutt... ljutt... ljutt!“.
Różni się on bardzo od zwykłego, melodyjnego głosu tego miłego ptaka leśnego, a, gdy rozlegnie się to monotonne, ale pełne ukrytej trwogi nawoływanie, — inne ptaki, zające, myszy i wiewiórki chowają się czemprędzej na wysokich gałęziach i w trawie.
Wiewiórka, migając kitą wśród liści, oglądała całą okolicę. Przekonała się wkrótce, że na jasnem niebie nie widać ani jastrzębia, ani bystrej kani. Zrozumiała wtedy, że alarm kosa zwracał uwagę na ziemię, więc zatrzymała się na chwilę i zajrzała wdół, gdzie krzaki i wysokie badyle jakichś zielsk stłoczyły się w zbity, pogmatwany gąszcz.