ruchomo, sącząc aromat żywiczny. W niskiej porośli śpiewał drobiazg skrzydlaty — szczygły, czyże i czeczotki. Wyżej fruwały krzywonosy, przelatując z gałęzi na gałęź i czepiając się szyszek sosnowych. Gdzieś w krzakach w pobliżu wody pokrzykiwała wilga.
Bór skończył się wkrótce i chłopaka otoczyła puszcza mieszana, gdzie dęby, graby i jesiony wyparły już sosny, a gąszcz olch, osik i brzóz głuszył drobną młódź sosnową.
Znikły wrzosy, a zamiast nich panoszyły się wszędzie paprocie, modrzewnice, bliźniczki i trzęślice.
Niekiedy stopy chłopca tonęły w miękkich poduszkach mchu, z którego wyrastały krzaczki borówek i czernic.
Obchodząc zwaliska burzołomu, Stach spłoszył głuszycę. Drgnął i stanął, gdy z łopotem skrzydeł i basowym krzykiem ptak wyrwał mu się z pod nóg i, usiadłszy na gałęzi, „kokać“ zaczął gniewnie. Chłopak, rozejrzawszy się dokoła, spostrzegł gniazdo, ukryte pomiędzy kępami mchu. Sześcioro piskląt, przyciśniętych do siebie, leżało na jego dnie bez ruchu. Naśladowały kupkę suchych liści dębowych, z opierzenia podobne do nich, gdyż natura, nadając im zabarwienie ochronne, broniła ich tem przed napastnikami.
Chłopak uśmiechał się, widząc, jak maleństwo zerka w jego stronę czarnemi oczkami i coraz mocniej przyciska się do siebie, ostrzegane coraz bardziej trwożnym głosem matki.
Stachowi wydało się, że rozumie krzyk starej.
— Ko-ko-ko-ko! Uważajcie!... Stoi jeszcze ten olbrzymi drapieżnik... Nie ruszajcie się!... Zamknijcie oczki, bo błyszczą wam, jak gwiazdki!... Ko-kok! Ko-ko-ko-ko!
Chłopiec poszedł dalej, słysząc, jak śmiertelnie strwożona głuszyca zleciała z drzewa i z łomotem wpadła w zwaliska suchych gałęzi.
— Szkoda, że nie poszedł ze mną Jurek! — pomyślał
Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.