ków i, usiadłszy na wysokiej gałęzi, wydał przeraźliwy krzyk.
Stach patrzał i słuchał, lecz najlżejszy nawet szmer nie dobiegał jego uszu. Znowu zapadła ciężka, przyczajona cisza. Ani źdźbło trawy, ani badyl, ani cienka gałązka wikliny nie poruszały się i nie chwiały.
— Co się tu dzieje? — miotała się w głowie Stacha trwożna myśl.
Coraz wyraźniej wyczuwaną grozą wiało z nieznanych mateczników puszczy, gdzie człowiek rzadko, a może nawet nigdy nie docierał.
Chłopak uspokoił się wkrótce i zamyślił się nad tem, jak źle musi się czuć samotny człowiek, zbłąkany w ciemnej, pełnej dzikich zwierząt dżungli afrykańskiej, brazylijskiej lub indyjskiej, którą tylko im znanemi przesmykami przecinają lwy, jaguary i tygrysy, a z konarów potężnych drzew zwisają potężne ciała plamistych pytonów i boa-dusicieli.
Rozmyślania te przerwał przenikliwy syk i głośne, złe prychnięcie.
Dźwięki te rozległy się nad głową stojącego bez ruchu chłopca. Szybko podniósłszy oczy, ogarnął wzrokiem potwornie powyginane konary dębu i wtedy odrazu spostrzegł plamistą skórę rysia, rozpłaszczonego na grubej gałęzi.
Drapieżnik, przywarłszy całem ciałem do nagiego sęku, raz po raz potrząsał czarnemi pędzelkami[1] przyciśniętych do głowy uszu, rozwierał paszczę, syczał i prychał, jak rozwścieczony kot. Jasno-żółta, okryta czarnemi centkami skóra drżała na nim, poruszana prężącemi się mięśniami. Płomienne, groźne ślepie wbijał w źrenice chłopaka.
Ryś wyprężył się cały i drżał. Jeszcze chwila i — runąłby na chłopaka. Stach siłą woli zmusił serce, aby
- ↑ Miotełki czarnych włosów na końcach uszu rysia.