Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panoczku, hej, panoczku! — dobiegł cichy okrzyk z gąszczu olszyn.
— Chodźcie-no tu, Wasyl — odpowiedział chłopiec, z niepokojem wsłuchując się w coraz wścieklejsze szczekanie i skowyt Burka.
Wkrótce podbiegł do niego młody Poleszczuk i spytał:
— Cóż to? Nie śpi się wam, paniczu?
Dowiedziawszy się, że Burek zbudził chłopaka i ujadaniem wyciągnął go z pod ciepłego koca, Wasyl uśmiechnął się i mruknął:
— E! Nic to! Zwykła to u nas rzecz... Pies zwęszył wilki, no i wiadomo — „brecha“...[1] Idźcie spać, panoczku, a ja dorzucę drzewa na węgle...
Urwał i uniósł głowę. Gdzieś wysoko z cichym gwizdaniem i sykiem przeleciały jakieś ptaki — niewidzialne na tle ciemnego nieba i po chwili z pluskiem spadły na wodę.
— Kaczki zaczynają przeloty... — mruknął Poleszuk. — Tylko patrzeć — brzeszczeć pocznie... Idźcie do kurenia, paniczu!
Chłopak wstrząsnął ramionami, czując wilgoć, ogarniającą go niby mokrą płachtą, i, zawróciwszy, szybkim krokiem poszedł ku czarnej ścianie olszyn.
Na małej polanie ze starą sosną pośrodku stały dwa szałasy; przed niemi żarzyły się na piasku dogasające węgle, coraz bardziej okrywając się szarym, puszystym popiołem.

Chłopak wślizgnął się cicho do ciemnego wnętrza „kurenia“, zbudowanego z pochyło wbitych w ziemię grubych żerdzi olszowych, od zewnątrz okrytych korą i płatami darniny. Zawieszone na sznurze prześcieradło przedzielało wnętrze tego zwykłego schroniska rybaków poleskich na dwie połowy. Chłopak położył się na niskiej

  1. Szczeka.