Całe pięć dni nie mieli chłopcy żadnej wiadomości od Maryni. Niepokój coraz bardziej dręczył ich. Całą siłą woli zmuszali się do robienia wycieczek, zdjęć i połowu ryb, aby nie zmieniać obozowego trybu życia.
Dni te nie były zresztą pozbawione pewnych wrażeń.
Na trzeci bowiem dzień po odjeździe Stacha Wyzbickiego i Maryni, od wczesnego ranka chłopcy opuścili obóz i wraz z Wasylem wyruszyli do lasów Karasińskich, gdzie Jurek zamierzał porobić kilka zdjęć pobojowisk z roku 1920-go.
Szli traktem, biegnącym przez las. Nogi grzęzły im w głębokim, sypkim piachu, to znów zapadały się w czarnem błocie, gdy droga przecinała nizinne rozłogi. W miejscach bagnistych, z obydwu stron traktu ciągnęły się szerokie rowy. Czarna stojąca woda wypełniała je po brzegi; zarośle olch i osik stały skłębionym gąszczem na torfowym, rozmiękłym gruncie. Małe, niezgrabne żółwie, spłoszone odgłosem kroków ludzkich, wpadały do czarnej toni, a na jej ściętym stromo upłazie biegały szare i żółte pliszki, zrywały się z przeraźliwym krzykiem kuliki, długo szybując potem nad lasem i jęcząc przeciągle.
Poleszuk wyprowadził chłopców na groblę, zbudowaną z okrąglaków olszowych. Cienkie bierwiona chwiały się i zapadały pod ich stopami, a ze szczelin pomiędzy dylami wypryskiwało czarne, płynne błoto.