Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój Boże! — zawołała Marynia w zachwycie. — Jakie to wspaniałe! Z takich oto bagien nasze polskie drzewo może przez Gdańsk i Gdynię dostać się do Danji i Anglji i nikt tam nie będzie wiedział, jacy to ludzie i z jakim trudem dostarczali im niezbędnego budulca!
Zapadło milczenie, które przerwał Jurek.
— Jeżeli tak dobrze się zastanowić, to widać, że wszystkie ludy współpracują ze sobą, jeden drugiemu dopomagając, a tymczasem każde niemal państwo krzywem okiem spogląda na sąsiadów.
Nauczyciel ożywił się nagle i zawołał:
— Otóż to! Gdyby wszyscy dopomagali jeden drugiemu — wojny stałyby się niemożliwe i niepotrzebne. Ale, niestety, tymczasem tak nie jest!
Dalszą rozmowę przerwał ogłuszający huk grzmotu. Burza rozszalała nagle. Czerwone i białe węże błyskawic co chwila rozdzierały czarne, spiętrzone chmury i z łoskotem biły w jezioro. Z okna można było nawet widzieć słupy wody, wytryskujące po uderzeniu pioruna. Gdzieś na południu, za wałem pagórków wyrwały się szkarłatne płomienie i wzbiły się wysoko, wkrótce jednak opadły i zgasły.
— Piorun zapalił oczerety i zwaliska suchych „żabr“[1] — zawołała żona nauczyciela.
— O tej porze nie jest to niebezpieczne! — uspokoił ją mąż. — Wody wszędzie dużo, a świeże sitowie wstrzyma szerzący się ogień.
— Jakie tu się łapią ryby? — spytał Olek.
— Mamy tu doskonałe, duże leszcze, cyrty, węgorze i naturalnie — szczupaki — odpowiedział nauczyciel. — Poza tem rybacy miejscowi wysyłają do Warszawy i Lublina wyjątkowo duże raki jeziorne...

Olek nie wytrzymał i pochwalił się swoim sumem, który ważył 105 kilo.

  1. Żabry — zeszłoroczne, suche trzciny, leżące na ziemi.