— Piękna to zdobycz! — zawołał gospodarz. — Jeden z rybaków naszych na wiosnę zagarnął niewodem[1] jesiotra. Zapłynął tu z morza Czarnego przez Dniepr i Prypeć... Pociągnął podobno 158 kilogramów... A inny znów zwyczajną „komlą“[2] pochwycił sterleta, bardzo rzadką u nas, wędrującą z morza rybę z rodziny jesiotrów. Ważyła około dziesięciu kilogramów, ale w Warszawie zapłacono mu za nią aż dwadzieścia pięć złotych.
Znużona długiem wiosłowaniem młodzież wcześnie udała się na spoczynek. Wszyscy spali wybornie, chociaż pioruny biły przez całą noc, a grzmoty wstrząsały domem, jakgdyby rozwalić go chciały i w gruzy obrócić, jak to uczynił czas nielitościwy z warownym zamkiem Mendoga nad Noblem.
Chłopcy, wstawszy wcześnie, ucieszyli się, widząc, że burza minęła, a na błękitnem niebie nie widać było najmniejszej nawet chmurki. Pobiegli więc na brzeg jeziora, aby obejrzeć kajaki. Płótno, chociaż zupełnie mokre, ochroniło lekkie czółenka przed ulewą. Ściągnięto z nich natychmiast opony i rozwieszono na płocie, aby wyschły na słońcu.
Po śniadaniu, pożegnawszy uprzejmych gospodarzy, załadowali bagaże i popłynęli dalej. Przecięli dość niespokojne jeszcze po burzy jezioro i na wschodniem jego pobrzeżu znaleźli łożysko Prypeci.
Dokoła rozpierały się bagna. Nad sitowiem i krzakami przelatywały kaczory, trzepotały nad niewidzialnemi w zaroślach kałużami chciwe rybitwy, pojękiwały czajki, wysoko, w lazurowej otchłani nieba zataczały szerokie koła jastrzębie i małe sokoliki, wypatrujące zdobyczy.
Turyści coraz częściej spotykali kurenie i rybaków, powracających z połowu. Wpobliżu Sieńczyc musieli dość