Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

długo czekać, aż przepłyną, sunąc obok siebie, dwie koleje tratw.
Przy najbliższym kureniu przybili do brzegu i poprosili rybaków o gościnę. Wkrótce gotowali już herbatę przy ich ognisku i skrobali ryby na polewkę.
Rybacy przyglądali im się z uwagą i wypytywali, skąd płyną i poco tu przyjechali? Gdy młodzież, gwarząc i żartując z gospodarzami, zajadała smaczną zupę, uszu Maryni dobiegł żałosny jęk.
— Zdaje mi się, że macie tu chorego? — zapytała dziewczynka.
Stary Poleszuk, aż po same oczy zarośnięty czarną, kłaczastą brodą, machnął ręką i mruknął:
— Zachorował mi syn... Z wojska niedawno powrócił... i do sieci się zabrał, jakto u rybaków w zwyczaju... Trudne jest jednak nasze życie... zaziębił się pewno i — zaniemógł... Dziś już wstać nie może, bo kolano mu spuchło, a tak go boli, że aż wyje chłopak!
Marynia, nie słuchając więcej, pobiegła do kajaka i z worka, umocowanego na rufie, wydobyła poradnik lekarski i apteczkę. Powróciwszy do kurenia, zaczęła szukać czegoś w grubym tomie. Znalazła, widać, coś ważnego, gdyż podniosła paluszek i mruknęła:
— Aha — jest!...
Wydobywszy ze skrzynki jakieś pastylki i termometr, spojrzała na rybaka i powiedziała:
— Zaprowadźcie mnie do syna! Może poradzę co na tę jego chorobę...
W półciemnym, straszliwie brudnym kureniu, na kupie trzcin leżał młody Poleszuk i jęczał, trzymając się oburącz za lewą nogę. Zdumionym wzrokiem powitał dziewczynkę, która odrazu przystąpiła do czynności lekarskich.
— Zmierzymy wpierw temperaturę! — oznajmiła i sama założyła choremu termometr pod pachę.