Strona:F. A. Ossendowski - Złoto czerwonych skał.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.
10

— No, tak! — odpowiedział wygnaniec. — Posłyszałem wołanie i pobiegłem, aby pomóc...
Ratimow milczał i swemi czarnemi oczami uważnie i ostro wpatrywał się w spokojną twarz Polaka — „buntownika“.
— To taki z was człowiek?.. — szepnął po długiem milczeniu i, sam nie wiedząc dlaczego, zdjął raptownie przed Łoskim barankową czapę.
Wygnaniec zaprosił uratowanych przez siebie ludzi do chaty, zapalił w piecu i jął przyrządzać wieczerzę.
Żona setnika, młoda i łagodna kobiecina, dopomagała mu, opowiadając ze wszystkiemi szczegółami swoją niebezpieczną przygodę.
Ratimow siedział w kącie i nie spuszczał oczu z Łoskiego. Myślał nad czemś, marszczył czoło i poruszał ciemnemi wargami.
Po wieczerzy, przenikliwym wzrokiem patrząc na wygnańca, spytał go:
— To takich ludzi car na śmierć posyła?
Łoski w milczeniu wzruszył ramionami, lecz nic nie odpowiedział.
— No, tedy ja mu pokażę, co Ratimow potrafi! Ja mu pokażę!
Głos jego drgnął zawziętością i nienawiścią. Opuściwszy kosmatą głowę, zadał nowe pytanie:
— Chcielibyście odzyskać wolność?
— Któżby jej nie chciał?! — uśmiechnął się Łoski. — Wczoraj w sidła wpadła mi kuna. Żebyście tylko widzieli, jak się wyrywała!
— Oj — tak! — westchnęła kobieta. — To — kuna, a cóż dopiero człowiek...
Rozmowa się urwała, bo gospodarz zaproponował gościom, aby urządzili sobie wygodne posłanie.

Ratimow z żoną dwa tygodnie mieszkał u Łoskiego, — tyle właśnie czasu, ile potrzebował pomocnik jego — wachmistrz, aby zaalarmować władzę wyższą i rozpocząć poszukiwania zaginionego setnika.