gał piesek, posuwał się na północno-wschód. Marsz ten odbywał się powolnie, lecz odbywał się nieprzerwanie całemi dniami, z wyjątkiem krótkich popasów, potrzebnych na łowy i przyrządzenie strawy.
Niedawny wygnaniec, obecnie — już zbieg, gdyż Łoski przekroczył już był zapewne wyznaczony mu obwód, nocował w puszczy, pod zwisającemi, zdobnemi w śnieżne okiście, łapami świerków, gdzie płonęło małe ognisko, grzejąc człowieka i psa i odpędzając drapieżne zwierzęta, jeżeliby zwęszyły ich w kniei.
Mijały dnie i tygodnie, aż nastały roztopy. Pod coraz cieplejszemi promieniami słońca przyszły one nagle i zmieniły puszczę w jedno olbrzymie bagnisko.
Łoski pamiętał rady i nauki setnika, więc, przedzierając się przez tajgę, badał uważnie lód na rzeczkach i śnieg na odkrytych polanach.
Roztopy nie były dlań niespodzianką.
Przewidział je ściśle, prawie do dnia i godziny niemal.
Gdy wezbrana woda wystąpiła spod lodowego pancerza i, wsiąknąwszy w śnieg, zalała puszczę, zmieniając ją w nieprzebyte trzęsawisko, Łoski z Burkiem rozbili obóz na wyniosłym, piaszczystym pagórku, porośniętym płaszczącemi się brzozami. W ich gąszczu paliło się ognisko i w nocy oświetlało wnętrze szałasu, zbudowanego z gałęzi i suchych trzcin.
Wędrowiec nie miał żadnych kłopotów z żywnością, bo wiózł ze sobą trzy worki sucharów i mąki, a mięsa dostarczała mu... wiosna syberyjska.
Puszcza zamieniła się w ogromne jezioro.
Wszystko, co żyło w kniei, szukało ocalenia na pagórkach. Tam, gdzie obozował Łoski, roiło się od zajęcy, lisów, a w dzień zlatywało się nawet ptactwo, szukające żeru na ziemi. Korzystając z tego, wędrowiec strzelał do zajęcy, cietrzewi, głuszców i śnieżnobiałych pardw, lub chwytał je w sidła.