Strona:F. A. Ossendowski - Złoto czerwonych skał.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.
14

Łoski namozolił się straszliwie, zanim dobrnął do polany, otoczonej koszlawemi brzozami, pochylonemi ku zachodowi.
Na drzewach tych odnalazł niebawem ślady starych zaciosów, narąbanych siekierą na grubych pniach, wykrzywionych i okrytych szaremi, suchemi porostami.
— Nie zbłądziliśmy! — ucieszył się Łaski, z trudem ciągnąc sanki po błotnistej, grząskiej ziemi i wypatrując mejsc, gdzie bielały jeszcze płachty śniegu, po których wąskie płozy ślizgały się łatwiej i prędzej.
Tegoż dnia doszedł do Czerwonych Skał, gdzie miał znaleźć wskazaną mu przez setnika krainę złota.
Ledwie jednak wynurzył się z ciemnego wąwozu na obszerną równinę, ze wszystkich stron otoczoną górami, zatrzymał się nagle i wydał cichy okrzyk zdumienia i rozczarowania.
Pod stromym brzegiem potoku, czy rzeki, stało kilka szałasów, a z ich stożkowatych wierzchołków unosiły się słupy dymu.
Nie wątpił już, że ktoś inny przed nim posiadł, lub przypadkowo wykrył tajemnicę Ratimowa.
Nie miał jednak czasu namyślać się nad niespodziewaną przeszkodą, gdyż z jednego z namiotów wybiegło dwóch ludzi, rozległy się strzały, a kule, gwizdnąwszy przeciągle, z suchym szelestem uderzać zaczęły w pnie drzew i nagie gałęzie krzaków.
Łoski podniósł rękę i, wymachując nią nad głową, krzyknął z całej siły:
— Nie strzelać tam do stu piorunów! Nie poznaliście mnie, czy co?!
Wykrzyknął to, nie wiedząc, do kogo właściwie skierowuje te słowa.
Strzały jednak ustały i pięciu ludzi, stłoczonych do kupy, przyglądało się zbliżającemu się przybyszowi.
Gdy Łoski podszedł do nich na sto kroków, jeden z nieznajomych zawołał:

— Stój i gadaj, kto, skąd i poco?