Znużony śmiertelnie wędrowiec usiadł na saneczkach i, uspakajając warczącego groźnie Burka, odpowiedział:
— Polak, zesłaniec polityczny z Olchowej tajgi... po złoto...
Spodziewał się, że po tej odpowiedzi dostanie kulę, lecz się pomylił. Pięciu nieznajomych ruszyło w jego stronę i wkrótce otoczyło sanki.
— Ha, — zamruczał jeden z nich, — to tak, jakby swój! Zapewne znudziło ci się, i — zwiałeś?
Łoski potwierdził ten domysł skinieniem głowy, przyglądając się stojącym przed nim ludziom.
Zrozumiał odrazu, z kim ma do czynienia. Nie wątpił już, że natrafił na obozowisko włóczęgów, rekrutujących się najczęściej ze zbiegów więziennych.
Istotnie, jeden z nich — potężny, rudy, kudłaty olbrzym, miał wypalony na czole numer — niezawodną oznakę więźnia kryminalnego z katorgi.
Ludzie ci żyli zwykle z jałmużny, lecz w pewnych chwilach mogli się stać niebezpiecznymi, napadając na samotnych podróżnych, na pocztę, a nawet na małe osiedla. Oni to też, unikając spotkania z policją i błąkając się całe życie po tajdze, wykrywali pokłady złota i srebrnej rudy, azbest, węgiel i piaski, zawierające drogie kamienie.
Nie było to zbytnio przyjemne i korzystne dla Łoskiego towarzystwo, lecz młodzieniec niczem nie zdradził swego niezadowolenia i obawy. Siedział i spokojnie spoglądał na włóczęgów, na ich straszliwie obrośnięte, osmolone w dymie ogniska twarze, na łachmany, okrywające wychudłe postacie, i uśmiechał się.
— Jakżeż to wywąchałeś złoto w tych łożyskach? — spytali go wszyscy naraz.
Łoski zamyślił się nad odpowiedzią, obawiając się jej wyników.
Nareszcie wybrał jedną — dość wiarogodną i nie budzącą podejrzenia.