Michałko podniósł szerokie bary i więcej się nie odezwał.
— Nie podoba ci się, więc pary z gęby nie popuszczę... — pomyślał rezolutnie.
Pojechali, nic do siebie nie mówiąc więcej.
O czem myślał pan Andrzej, trudno było odgadnąć. Michałko zaś zadumał się nad tem, że przecież na kraśną dziewkę wyrosła Klimka Czesnówna, co to przed wojną chodziła niby gąska oszczypana, a tem... Pfy! Pfy!
Z takiemi myślami jechał, bacząc na luzaki i na rotmistrza, który pędził szybko naprzód.
Droga była przed nimi daleka, bo, jak się rzekło już, zdążał pan Andrzej do swoich lisowczyków.
Leżeli zaś oni na Podolu, aż hen! — pod Bracławiem nad Bugiem.
Zmiarkował niebawem pan Lis, że jadąc swemi końmi, zmarnuje wierzchowce, a zacne to były bachmaty-zdobyczne, z wojny moskiewskiej przywiedzione. Zawinął więc rotmistrz do najbliższej stacji, gdzie pocztę sztafetową utrzymywał imć pan Monteluppi, za przywilejem królewskim.
Odtąd jechali wynajętemi końmi, swoje luzem prowadząc.
Jechali wartko, popasając krótko i tylko na noclegach odpoczywając znakomicie i żywiąc się wybornie, bo hojnie za wszystko płacił pan Andrzej Lis, znamienity rotmistrz lisowczyków, ulubieniec pułkownika Walentego Rogawskiego i wysoce ceniony za czasów odwrotu z pod Moskwy przez hetmana litewskiego, który bitnego junaka nie w jednej potrzebie widział i pochwał mu nie szczędził.
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/10
Ta strona została skorygowana.