Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/100

Ta strona została przepisana.

— Szukać na pobojowisku i przy tej okazji trupy węgierskie i czeskie policzyć! — rozkazał pan Rogawski.
Długo trwały poszukiwania, bo już słońce znikało niemal za dalekiemi wzgórzami, gdy powrócił z pola pan Jarosz Kleczkowski i krzyknął:
— Siedem tysięcy trzysta czterdziestu i pięciu nieprzyjaciół porąbanych leży, ale śród nich niemasz pana Wolskiego!
— Zapędził się, widać, kędyś, czy co, u czorta? — mruknął pułkownik.
Odpowiedź przyszła w godzinę później, bo oto zdaleka jeszcze usłyszało rycerstwo gromkie okrzyki i śpiewki polskie, a wkrótce oddziałek mały, może trzydzieści liczący koni, nadjechał buńczucznie, prowadząc spory tłum jeńców.
Na czele jechał pan Aleksander Wolski, który, z konia zsiadłszy, do hetmańskiego namiotu śpieszył.
— Gdzieżeś się waść zawieruszył? — pytał pułkownik uradowany. — Troskę ciężką miałem w sercu o waści, bo to właśnie pana Krupkę ubito...
— Pan Krupka poległ! — zawołał pan Aleksander. — Taki zacny, uczony, miły każdemu kawaler!
— Mów-żeż o sobie, waść! — rzekł pan Rogawski.
— Ha! — krzyknął chełpliwie szlachcic, szablą trzaskając. — Goniłem Rakoczego, a gdybym miał innego konia, bo mój w bitwie zmachan i postrzelon był dwa razy, przywiódłbym go na postronku przed namiot pana hetmana! Ledwie-ledwie, rzekłbym, psim swędem wymknął mi się „Rakoczyk“ ów, zato całe jego otoczenie przyboczne wyłapaliśmy co do nogi, bo w rozsypkę poszło. Schwytaliśmy bratanka Ra-