Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/105

Ta strona została przepisana.

— Nijak, powiadam! Tedy rzekłem do siebie tak: zdobędziemy Gizę...
Setnicy aż usta rozwarli ze zdumienia, a rotmistrz zakończył jednem słowem:
— ...fortelem!...
To rzekłszy wstał i, uczyniwszy kilka kroków w kole siedzących przed nim setników, odezwał się głosem wesołym:
— Posłuchajcie, waszmościowie, i rzecz całą wyrozumiejcie, a w tajemnicy trzymajcie, w tajemnicy, bo na niej sukces sprawy naszej zawiśnie!
Obejrzał się i, zniżając głos niemal do szeptu, mówił długo, objaśniał, na piasku końcem szabli drapał jakieś kreski, kółka, strzałki, aż setnicy pokrzykiwać zaczęli:
— Jakby kto łopatą do głowy włożył! Niech to kule biją! Fortel nad fortele! Jak mi Bóg miły!
Śmiali się głośno, jakgdyby czuli już zwycięstwo, ha! jakgdyby już je odnieśli i na polu chwały wybuchnęli śmiechem pełnym triumfu groźnego, pogardy dla wroga pokonanego i dla śmierci — bezsilnej wobec odwagi rycerskiej.
Przysłuchujący się naradom, nie odstępujący na krok osoby rotmistrza, Michałko Drzazga też się śmiał, nie wydając żadnego dźwięku, ino dygocąc na całem ciele, lecz gdy się naśmiał dosyta, nie wytrzymał i mruknął tak nieopatrznie głośno, że aż wszyscy drgnęli:
— Hm! hm!
— Nic to! — uspokoił junaków pan Andrzej. — To mój pachoł z zadowolenia chrząknął.
— Ależ grdykę ma ów człek! — zawołał pan Po-