Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Spróbował był Rakoczy rzucić piechurów do ataku, lecz zęby sobie połamał i rychło zrozumiał, że można Polakom zastąpić drogę w wąskiej i niedogodnej szczelinie górskiej, lecz przebić się przez nich, skoro już do niej weszli, niktby nie potrafił.
Leżeli więc Polacy i Węgrzy naprzeciwko siebie w ukryciu i coraz rzadziej rozlegały się salwy, bo już nikt na strzał wystawiać się nie ważył.
Zaczął Rakoczy obmyślać otoczenie Polaków, obszedłszy ich górami, i naradzał się o tem z Seczenim, bo ten w swoim pułku miał samych górali, nawykłych do chodzenia po spadzistych, przepaścistych zboczach górskich, po śnieżnych wierchach i obsypujących się polach piargowych.
Przy tych naradach odnalazł go goniec Bethlen Gabora. Książę siedmiogrodzki pisał, że lisowczyki przebrnęli Karpaty i dążą w stronę Nagy-Homony, zagrażając prawemu skrzydłu oblegających Wiedeń wojsk. Rozkazywał Gabor Rakoczemu, aby roty co najlepsze wziął i śpieszył ku Nagy-Homony na spotkanie szybko postępujących naprzód Polaków.
Rakoczy pozostawił w wąwozie tylko pułk Jerzego Seczeniego, a sam, nie zwlekając, przełęcz opuścił i ku brzegom Laborzy na obronę Homony z wojskiem śpieszył.
W wąwozie pozostał dumny, możny graf Seczeny. W duchu rad był, że wodzem został; postanowił więc plan Rakoczego wykonać i polskich rycerzy w dwa ognie wziąć.
Nikt w obozie węgierskim nie spostrzegał jednak dziwnych rzeczy, które działy się na wysoko położonych halach.