Po nocach to tu, to tam zapalały się ognie, migały, jakgdyby ktoś je przysłaniał i — gasły bez śladu.
Natomiast w obozie lisowczyków, zaczajonych w wąwozie, patrząc na te ognie migające, uśmiechał się do siebie pan Pomian-Skarżyński i mruczał pod wąsem:
— Hej! Daleko zaszli, bo już chyba na tyły Rakoczemu rychło wsiądą?
Wtedy rozkazywał fałszywą trwogę wszczynać, strzelaninę, rzucanie kamieni, nieprzyjaciela uwagę na siebie zwracając.
Gdy wszystko to działo się w wąwozie, rotmistrz Andrzej Lis sunął górami naprzód. Podzielił pan Andrzej swoje setnie, rzuciwszy jedne na prawo od wąwozu, drugie — na lewo.
Sam szedł od lewego boku węgierskich zasiek, z przeciwległej zaś strony sunęły, jak zgraje wilków, setnie panów Biernackiego, Kruszewskiego i Chomiczewskiego, w których fantazję wierzył, bo poznał junaków odważnych i przebiegłych niezmiernie.
Rotmistrz prowadził ze sobą resztę wojska, mając przy boku setnika Piotrowskiego, jako namiestnika swego na wypadek przygody; był ów pan Piotrowski człekiem mrukliwym, niby śpiącym, ale tylko napozór. Albowiem czujny to był zagończyk z Białej Rusi, nigdy nic dla fantazji jeno junackiej nie czyniący. Widząc nieraz, że ktoś z towarzystwa dla przechwałki, poklasku coś nierozważnego spłatał, głową trząsł pan Piotrowski i mrukliwie zrzędził:
— At! Kiep z waści i tyle! Wojna — nie teatrum, ino kocioł, w którym my — rycerze zwycięstwo warzymy. Odwaga bez rozumu może zdradą być przed ojczyzną! Ja waści tak wprost to mówię! At!...
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/108
Ta strona została przepisana.