Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/112

Ta strona została przepisana.

dalekie przygasające ognie w obozie dziarskich, przylepnych lisowczyków...
Pewnej nocy na dalekich wierchach zapłonęła duża watra.
Rozkazał ją rozpalić rotmistrz.
Setnicy wiedzieli co to znaczy. W mroku w pośpiechu kulbaczono konie, oglądano broń, oddawano rozkazy wachmistrzom i dziesiętnikom.
Gdy zaś słońce wynurzać się zaczęło, setnie, poprzedzane przez przewodników, zdążać zaczęły ku wąwozowi przełęczy Gizy, kierując się tam, gdzie górskie spychy łagodnie, pochyło zbiegały na jego dno.
Jednocześnie trzy roty Seczeniego, wdrapawszy się po stromych ścianach wąwozu, weszły na hale i szybko zachodziły na tyły setni pana Pomian-Skarżyńskiego.
Zaszły bez wystrzału ze strony kryjówek polskich i, jak lawina, stoczyły się znowu do wąwozu.
Wśród skał i zwalonych drzew, zasiek, nie było żywej duszy...
Wściekli i zdumieni hajducy na szablach roznieśli ciała pięciu zabitych ciurów, leżących pod zwisającem za potokiem urwiskiem i pomknęli ku równinie, dokąd, jak mniemali, odeszli Polacy.
Wtedy to spadł na nich w konnym szyku setnik Pomian-Skarżyński, który minionej nocy otrzymał pismo rotmistrza, przyniesione mu do obozu przez pastucha.
Na równinie, siedząc na kulbakach, mając szable w garści, lisowczyki byli w swoim sosie.
Zabawili się więc ochoczo, a tak się wysilili, że po godzinie już na trawie leżało trzystu porąbanych