Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/115

Ta strona została przepisana.

rzał wylękłemi oczami na barczystego Drzazgę i szybko mówić zaczął:
— Bo to, proszę pana komendanta, kupa tego tałałajstwa z wąwozu się wymknęła i na bok poszła; ino dojrzał hajduków pan wachmistrz, na głowę pobił, a ich najgłówniejszego wodza, Seczeniego, w jasyr wziął. Ten to ci jest ów wąsal, na gębie czarny okrutnie i z blizną przez cały łeb.
— Dawaj mi go tu duchem, Michałko, oby ci Bóg nie szczędził łask swoich, bo mi teraz troska z serca spadła!
Wachmistrz Drzazga, przewalając się ciężko, niby toczący się po nierównym gruncie głaz, ramieniem roztrącił jeńców i ze środka tłumu wywlókł jednego, trzymając go, niby szczenię małe w powietrzu, zgarnąwszy łapą przeogromną kurtę na karku Madziara.
Postawił grafa przed rotmistrzem i prychnął pogardliwie:
— Pfy!...
— Jakżeż to było z tą kupą? — pytał rotmistrz Michałka. — Powiadaj, bracie!
— Pfy! — brzmiała odpowiedź.
— Pfy, bo pfy, to już wiem, ale jak do „pfy“ doszło? — nacierał pan Andrzej.
— Hm... — chrząknął pachoł, aż mu góry echem odkrzyknęły.
— No, na później tę opowieść odłożysz, będę teraz z grafem gadał... — rzucił rotmistrz i na pana Kruszewskiego skinął, aby w rozmowie z Węgrem dopomagał, bo biegle po madziarsku mógł rozprawiać setnik czarniawy.
Dopiero od ciurów obozowych dowiedziało się wojsko, jak to z pojmaniem Seczeniego było.