Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/128

Ta strona została przepisana.

wysadził. Łania, ja ci powiadam, złocista łania! A te ślipeczki — niczem niezabudki, a to liczko białe, a różane, takie wdzięczne, takie słodkie, takie...
— Jaroszu!... — zawołał pan Andrzej, ostro patrząc na przyjaciela. — Takąż to masz dla niej admirację? Hę?!
— Z przyjaźni dla ciebie, z przyjaźni! — uspokoił go nieco skonfundowany rotmistrz. — Oby wam szczęście, jak słońce, świeciło! Co ja dla niej?! Ona samego grafa Seczeniego odpaliła, jak słuchy do nas doszły...
— Seczeni? Jakiż to znów Seczeni? — spytał pan Andrzej, chmurząc czoło.
— Urodziwy, gładki nad podziw, magnat madziarski, ulubieniec cesarza, najmożniejszy ponoć wśród węgierskich panów. Ja ci powiadam Jędrku, odpaliła go i wręcz powiedziała, że miłuje polskiego rycerza, pana Andrzeja Lisa, sławnego rotmistrza lisowskiego!
— Krocie moje lube! — wyrwało się panu Andrzejowi, mimo niepokoju, który nie opuszczał go. — I cóż? Nie szukał mnie ten graf węgierski?
— Byłem właśnie wtedy we Wiedniu z pismem hetmana do pana Lipskiego i od niego co koń wyskoczy podążyłem do państwa Wolskich, bo mile mnie tam widzą, jako, że twoim druhem jestem...
— No... — mruknął pan Andrzej, patrząc na przyjaciela.
— Tam też zwiedziałem się o wszystkiem! — ciągnął pan Jarosz. — Graf Seczeni odjechał bez pożegnania nijakiego, widać w nogi mu poszło, że odkosza dostał. Żeby zaś ciebie szukał, nie było słychać o tem.