Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— Nie szukał? No, tedy ja go poszukam i na ubitą ziemię poproszę grafa! — syknął junak i zębami zgrzytnął.
— Chciałeś rzec — pod ubitą ziemię, ha! — zaśmiał się pan Jarosz.
— Co komu sądzone, tak się stanie... — zakończył pan Andrzej i jął rotmistrza o państwa Wolskich wypytywać.
— Wypoczynek ci się słusznie należy, Jędrku, — zauważył pan Kleczkowski. — Podszepnę Walentemu, aby ciebie na wywczasy do Wiednia posłał. Rad będziesz? Co? Ty — burczymucho!
Junak nic nie odrzekł, tylko przyjaciela ramieniem ogarnął mocno i do piersi przycisnął tak zamaszyście, że panu Jaroszowi aż oczy nawierzch wyszły, a oddech zaparło, bo kaszlać zaczął i sapać, niby bachmat, na arkan schwytany.
— Niedźwiedzisko wściekłe! — bełkotał, waląc przyjaciela pięściami po bokach. — Gnaty mi połamałeś!
Pan Andrzej śmiał się wesoło i klepał rotmistrza po policzkach, łagodnie zaglądając mu w oczy.
Po chwili przypomniał sobie udaną gadkę setnika Kruszewskiego i rzekł:
— Nic to, Jaroszu! Wydra wydrze nic nie wydrze!
Nazajutrz rano ruszyli do obozu, pozostawiając za sobą Odenburg. Nad nim wzbijały się wysoko czarne słupy i chmury dymów, rwały się i pląsały czerwone języki płomieni. Gród, jak okiem sięgnąć, palił się cały, a lisowczyki jechali dumni ze zwycięstwa, rozradowani bogatym łupem, pod którym uginały się szkapy juczne i wozy, zabrane mieszkańcom buntow-