Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/131

Ta strona została przepisana.

dra będzie nam w oczy pluł, jako banitom, infamisom, złodziejaszkom, łotrzykom najemnym!...
Aż za głowę chwycił się w rozpaczy pułkownik i kiwał się w krześle, niby łkać zamierzał.
— Nie pojmuję nic... — szepnął pan Andrzej. — Co masz na myśli, Walenty, bracie miły? Przecz wiesz, że druhem ci jestem i przy tobie ostanę w każdej potrzebie...
— Wiem... — odpowiedział pułkownik. — Ale wszak nie można na jednym koniu jeździć bez przerwy, bo i ten albo się wścieknie, albo padnie.
— Nie pojmuję... — rzekł junak, odgarniając czuprynę, która mu na czoło opadła i oczy przysłoniła.
— Mówił mi Jarosz, że twoja luba w stolicy przy ojcu bawi, że pragniesz przy niej wywczasu zasłużonego użyć, a ja... ja... muszę posłać ciebie na wyprawę daleką i ciężką, oj, ciężką, bo tam nietylko szabla, lecz i głowa potrzebna, i serce, i sumienie, i obyczajność rycerska... Kogoż poślę, na kogo oczy zwrócę?... Tylko do ciebie w onej chwili myśl bieży...
Pan Andrzej zbladł i głowę na pierś opuścił, ciężko dysząc i czując, jak mu łzy ognistą strugą do oczu nabiegają, palą i żrą nieznośnie.
Długo siedział tak, z rozpaczą, tęsknicą, bólem miłosnym i sumieniem walcząc zaciekle. Wreszcie włosy odgarnął, ze świstem wciągnął powietrze, oczy spokojne już, a twarde bardzo podniósł na hetmana i rzucił krótko:
— Słucham rozkazu, panie pułkowniku.
Pan Rogawski aż z siedzenia się zerwał, pochwycił dłoń junaka i wargami przylgnął do niej, porywczo wyrzucając słowo po słowie: